Kura jest kurą, ok. Ale już koń, to skomplikowana sprawa, różnice ceny miedzy koniem pociągowym a bojowym potrafiły być kolosalne.
No tak, ale to już jest bardziej problem jakościowy, który możemy sobie jakoś próbować wyobrazić (w końcu konia każdy widział*), co w sumie jest dobrym ćwiczeniem do zrozumienia XVII-wiecznego świata. Mamy kwestię samego konia, długości jego szkolenia (zdaje się dwukrotnie dłuższego niż konia używanego w lekkiej jeździe), ilości koni (straty w koniach były dużo większe niż w ludziach, a towarzysz pancerny bez konia się do niczego w bitwie nie przyda, więc bez co najmniej dwóch koni zapasowych nie ma co w ogóle się zabierać do walki), itp, itd. Zaraz w związku z tym pojawia się porównanie z ceną wsi, a co my właściwie teraz wiemy, jak to jest mieć wieś? Dywagacje ciekawe i dość długie, ale żeby je zacząć często właśnie trzeba tego zahaczenia w postaci "towarzysz pancerny Kowalewski kupił konia za złotych 1200".
Co do gorzałki to samo działanie na człowieka się chyba nie zmieniło, taki majster przeważnie musiał na drugi dzień wstać do pracy, więc pewnie nie mógł wypić tego więcej niż obecny majster, oczywiście w gramach czystego alkoholu na kg masy majstra :-) (te ichnie gorzałki chyba miały jakieś niecałe 20%, a że ludzie trochę mniejsi byli, to się trochę kompensowało)
* Swoją drogą ciekawe jak długo jeszcze to zdanie będzie pokutowało jako bon mot. Ostatnio spotkałem się z tym w tej formie w "Kwartalniku Historycznym" i trochę się załamałem. Czy ważni panowie psorowie też czytają tylko skrócone wydanie Chmielowskiego w redakcji pp. Lipskich z 1966, którzy postanowili zadrwić sobie z ciemnego sarmaty i obcięli resztę, dość obfitej zresztą, definicji popularnego czworonoga?