A spójny poeta to nudny poeta. Jakieś tam pienia postępowe, albo katolickie, albo bogoojczyźniane. Przeczyta się z takiego parę kawałków i nic już potem nie zaskakuje. Ale niektórzy tak lubią: bo najbardziej podobają im się te kawałki, które już znają
Sięgając choćby po Wierzyńskiego trudno mu zarzucić jednorodność twórczości - właściwie przez całe życie szukał i nowych tematów i nowej formy.
Można się spierać, czy najwybitniejszym poetą polskim XX wieku był Herbert, czy może jednak Wierzyński, [...] Tuwim czy Hemar, [...] równych Józefowi Mackiewiczowi [...] pokroju Sergiusza Piaseckiego czy Czarnyszewicza).
Zwracam uwagę, że wszystkie te nazwiska nie istnieją w literaturze światowej - prócz Herberta, którego właśnie Miłosz odkrył dla świata i wokół którego rzeczywiście się uwijał. Można na to sarkać, uważać za niesprawiedliwość losu etc. - ale tak po prostu jest. I chyba jednak nie dlatego, że próbowali powiedzieć światu coś, na co ten świat nie miał ucha. Céline też mówił w poprzek obowiązującym modom, a jednak istnieje.
Jeśli weźmiemy pod uwagę "istnienie w literaturze światowej" rozumiany jako poziom rozgłosu to obawiam się, że nazwiskiem, które obiło się komuś w tzw. świecie o uszy jest również... Szymborska. To chyba nie jest dobry wyznacznik.
Co do odkrywania dla świata Herberta, to raczej byłbym skłonny do patrzenia to zgodnie z kolejnością wydarzeń - Herberta już trochę za granicą kojarzono i Miłosz tłumacząc jego wiersze zaczął na tym "robić sobie nazwisko".
Miłosz jednak w pewnym momencie sporo zaryzykował. Na czym polegało to "uwijanie się" Miłosza w latach 60. i 70.? Ja wtedy właśnie zacząłem Miłosza czytać i bardzo ta Miłoszowa "sława" była ezoteryczna.
Chyba właśnie w dużej mierze na tej mgiełce tajemniczości to polegało. Siedział sobie Pan Poeta "za górami za lasami w jakimś stanie Oregonie" i - jej Bohu! - pisał takie coś, co mogło być odczytywane jako "anty". I takie intelektualne przy tym.
PS1. Osobiście w konflikcie dwóch głównych ośrodków literatury emigracyjnej stoję zdecydowanie po stronie Londynu. Panowie spod znaku Maisons-Laffitte zbyt często zbliżali się na niebezpiecznie małą odległość do głównego nurtu kultury PRL.
Gdybyśmy dyskutowali o polityce i patriotycznych imponderabiliach, spojrzałbym na Londyn nieco życzliwiej. Ale jeśli idzie o kulturę, Paryż wygrywa bezapelacyjnie. Gombrowicz, Miłosz, Hłasko wytransferowany z kraju. Co Londyn mógł wystawić przeciwko takiej drużynie? To zresztą charakterystyczne, że tych nazwisk u Bielatowicza w ogóle nie ma, choć są różne miejscowe poczciwiny. Nawet ten prztyczek dany Miłoszowi ma charakter wyłącznie polityczny.
Za to są u Hemara (
"Awantury w rodzinie"). Patrząc się na doroczną nagrodę literacką londyńskich "Wiadomości" także znajdzie Pan na niej wszystkie wymienione przez Pana nazwiska (Hłasko dostał nawet nagrodę w pierwszej edycji). Obawiam się, że w tym momencie wchodzimy na dyskusję o gustach, ponieważ nie uważam ani Gombrowicza ani Hłaski za szczególnie wybitnych pisarzy, a ich umiłowanie abnegacji po prostu do mnie nie trafia.
Owszem, Londyn był bardziej niezłomny, bardziej patriotycznie nabuzowany etc., ale to były jego główne aktywa. Też w istocie mizerne, bo czy przed 1989 rokiem ktoś słyszał o śp. Ryszardzie Kaczorowskim? Ponadto łatwo być niezłomnym i cnotliwym, gdy nikt na tę cnotę nie dybie. Bo przyzna Pan, że było w londyńskiej polityce coś z wieczorków poczciwych ubogich staruszeczek, które przy herbatce zarzekają się solennie, iż pozostaną wierne swym dawno zmarłym mężom.
Tutaj krzyżuje się parę niuansów. Raz, wiadomości przenikały z Londynu do kraju dużo słabiej niż z ośrodka paryskiego. Dwa, że kiedy już można było coś z tym zrobić, nikt w Polsce nie był zainteresowany wykorzystaniem potencjału emigracji londyńskiej, a poza tym, jak Pan napisał, w dużej części pozostały tam wtedy już tylko wdowy na gruzach chwały. Trzy - Polacy w Londynie sprezentowali sobie polskie piekiełko w czystej formie i nawet najpozytywniej nastawieni do nas Anglicy (nie mówiąc już o innych częściach świata, nie patrzących na wydarzenia bezpośrednio) nie byli w stanie pojąć o co chodzi z tym Zamkiem i Zjednoczeniem.
Nie zgodzę się natomiast, że literatura londyńska nie miała w szczytowym okresie (lata 40-50) bardzo mocnych nazwisk. Dla mnie obaj Mackiewiczowie, Hemar, Wierzyński, Lechoń (obaj ostatni, mimo osiedlenia w Stanach reprezentują krąg londyński) to jednak najwyższa półka literatury polskiej, na której na pewno nie położył bym ani Gombrowicza ani Hłaski. Poza tym można się zastanawiać gdzie umieścić Kossak-Szczucką, Sergiusza Piaseckiego czy Zygmunta Nowakowskiego, ale zapomnieć o nich w żadnym wypadku nie można.